Wielu z nas nosi w sobie rany, o których nigdy nie powiedzieliśmy głośno. To nie zawsze były wielkie dramaty. Czasem wystarczyło jedno zdanie, jeden gest, jedno poczucie bycia niewystarczającym — i to zostało z nami na lata. Nasi rodzice, choć często robili to, co potrafili najlepiej, nie zawsze byli w stanie dać nam to, czego naprawdę potrzebowaliśmy: bezwarunkowej miłości, akceptacji, zrozumienia.
Nie chodzi o to, by obwiniać. Pokolenie naszych rodziców dorastało w trudnych czasach, często bez narzędzi do rozpoznawania i nazywania emocji, bez wsparcia psychologicznego, z przekonaniem, że „dzieci i ryby głosu nie mają”. Ale prawda jest taka, że te niewypowiedziane skaleczenia psychiczne często zostają z nami na długo. I co gorsza — czasem nieświadomie przenosimy je na dzieci, które sami stworzyliśmy.
Ciągłe wymagania, krytyka zamiast rozmowy, brak przestrzeni na emocje – ile z nas łapie się na tym, że mówi do swojego dziecka słowami, które kiedyś nas bolały? Ile razy działamy z automatu, z lęku, a nie z miłości?
To smutne, bo każde dziecko zasługuje na nowe otwarcie. Na rodzica, który nie powiela schematów, ale ma odwagę je zatrzymać. Na kogoś, kto choćby z trudem i oporem, ale uczy się mówić „przepraszam”, „widzę cię”, „jesteś ważny”.
Leczenie traumy to nie sprint. To proces. Ale pierwszy krok to świadomość. A drugim może być decyzja: moje dziecko nie będzie musiało się leczyć z własnego dzieciństwa.
Bo naprawdę — szkoda byłoby stracić kolejne pokolenie przez to, co kiedyś nie zostało wypowiedziane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz